Przed podróżą Iran jawił się nam jako kraj zamknięty i obwarowany zakazami oraz nakazami. W czasie 40 dni przemierzyliśmy ośnieżone góry, piaszczyste pustynie, orzeźwiające wodospady i gorące wyspy tego kraju, aby przekonać się, że Iran to jeden z najwspanialszych i najbezpieczniejszych krajów na świecie, a jego mieszkańcy każdego dnia zaskakiwali nas niewyobrażalną dla Europejczyka gościnnością, bezinteresownością i dobrem.
Granica pomiędzy Azerbejdżanem a Iranem przywitała nas tłumem ludzi czekających w jednej wielkiej kolejce. Do kolejnego pomieszczenia wpuszczano falami, mniej więcej raz na 20 minut, po kilkanaście osób. Wyglądało to więc na wiele godzin oczekiwania. Wzdłuż wielkiego tłumu znajdował się ogrodzony korytarz pozwalający szybko przedostać się dalej. Przed bramką do niego ustawiła się mała, kilkuosobowa kolejka. Jak tylko stojący w kolejce ludzie nas zauważyli (oczywiście zadziało się to błyskawicznie) skierowali nas do niej. Polecili nam także machanie paszportem jak tylko pojawi się jakiś strażnik, żeby ci zauważyli turystów z Europy. Dzięki takim zabiegom wpuszczono nas po 15 minutach oczekiwania. W środku czekała nas kolejna kolejka do sprawdzania bagaży, a następna do kontroli paszportowej. Niestety kolejka prawie w ogóle się nie poruszała, ponieważ wpychały się do niej cały czas starsze panie, co sprawiało, że inni stali w miejscu. W czasie przeszukiwania, pani sprawdzająca Olę spytała dyskretnie „dolar jest?”. Dla bezpieczeństwa usłyszała odmowną odpowiedź, więc nigdy nie dowiemy się, czy oczekiwano od nas łapówki.
Pierwsze kroki w Iranie
Iran przywitał nas mało przyjaźnie. Zaraz po wyjściu z kontroli granicznej napadł nas przekrzykujący się tłum cinkciarzy i taksówkarzy oferujący swoje usługi. Mężczyzn dodatkowo zaczepiają, na kobiety na szczęście nie zwracają uwagi, więc Ola miała spokój. Szliśmy przed siebie, by jak najszybciej oddalić się od atakującego tłumu. Astara pełna chaosu, brudu i straganów rybnych tonęła w deszczu, gdy przemierzaliśmy jej ulice w poszukiwaniu falafela, kawy i toalety.
Z Astary wyruszyliśmy w kierunku Qazvin, jednak autostop wyjątkowo słabo działał na północy Iranu. Jest tutaj mnóstwo współdzielonych taksówek zwanych savari, które co chwilę zatrzymywały się, żeby nas podwieźć. Obca jest tutaj ludziom także idea autostopu. Pierwszego dnia w Iranie udało nam się przejechać jedynie około 30 km. Potem zaś mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na rozbicie namiotu. W końcu po długich poszukiwaniach wydawało się, że znaleźliśmy idealne miejsce do tego - nieco schowane, przy bocznej drodze koło wsi i z niską roślinnością.
Chwilę po godzinie 23-ciej obudzili nas jacyś mężczyźni. Zauważyliśmy migający kogut policyjny. Zebrała się duża grupa ludzi. Maciek wyszedł z namiotu i słyszeliśmy jak przez pół godziny usiłował, w większości korzystając z prostych słów po angielsku i Google Translate, wytłumaczyć policji, że wszystko jest w porządku, że jesteśmy tu bezpieczni, jest nam ciepło i że po prostu chcielibyśmy się przespać, bo jest środek nocy, a rano szybko się zbierzemy i pojedziemy. Niestety, policjanci byli wyjątkowo nieustępliwi i nie dawali za wygraną prosząc nas, abyśmy się spakowali, ponieważ w tym miejscu nie jest bezpieczne i abyśmy pojechali z nimi. Tylko dokąd? Niestety tą informacją nie chcieli się z nami podzielić.
Ostatecznie dwoma samochodami, jednym policyjnym na sygnale, a drugim z żołnierzem uzbrojonym w karabin w środku, eskortowano nas… do okolicznego ośrodka wczasowego - takiej miejskiej plaży nad Morzem Kaspijskim. Znajdowały się tam małe domki na palach, w których nas ulokowano. Policja stwierdziła, że tam będzie nam cieplej i będziemy bezpieczni. Policjanci rzucili jeszcze okiem na nasze paszporty, przeprosili za zamieszanie, powiedzieli „I love you” na odchodne i życzyli bezpiecznej podróży. Był to przejaw niezwykłej, czasem podciągniętej aż do przesady, irańskiej gościnności. Poszliśmy spać i mimo że było trochę zimniej, niż w poprzednim miejscu, to wynagrodziło nam to nad ranem stado kaczek, które obudziło nas na piękny wschód słońca nad wodą.
Odkrywanie irańskiej kuchni
Następnego dnia również zostaliśmy uraczeni irańską gościnnością przez pana, który podwoził nad do Raszt. Zaprosił nas na ucztę w małym irańskim barze po drodze, gdzie podawano lokalne przysmaki. Na przystawkę były orzechy oraz oliwki, a na danie główne ryż z różnymi dodatkami – pastą z bakłażana, pastą z bobu i kurczakiem. Dodatkowo do tego podana została śmietana, chleb, a do picia doogh, czyli kwaśny jogurt pitny z dodatkiem mięty.
Zwyczaje gastronomiczne Persów różnią się od polskich na paru poziomach: co jedzą, kiedy jedzą i jak jedzą. Po pierwsze do każdego posiłku dodawany jest chleb w stylu podpłomyka lub placka do burrito (lawasz), wielką popularnością cieszy się tez ryż, który do każdego dania podawany jest w hurtowych ilościach. Do posiłków dodawana jest również śmietana, a wszystko jest skrapiane cytryną. Posiłki w Iranie spożywane są w innych porach, niż w Polsce. Śniadanie jest raczej skromne – lawasz z serem i orzechami, ewentualnie z miodem.
Lunch w przerwie w pracy jest pełnowartościowym posiłkiem, a kolacja, jedzona około 22-24 jest jeszcze większym obiadem. Różni się również sposób w jaki jedzą – posiłki spożywają widelcem i łyżką. Po pierwszym zdziwieniu, bardzo nam się ten sposób podobał. Oprócz tego bardzo popularne jest spożywanie posiłków siedząc na podłodze – rozkłada się wtedy folię na dywanie i całą rodzina siada wokół niej.
Irańczycy kochają także piknikować i robią to, gdzie tylko da (nawet na kawałku trawnika sąsiadującego z jezdnią). Miejsce, na którym spożywają posiłek – stół, trawę czy dywan – przykrywają cienką folią. Na koniec posiłku zrzucają na nią wszystkie resztki, zwijają i wyrzucają.
Kulinarnych przeżyć i zwyczajów doświadczyliśmy przez kilka dni w Qazvin, będąc gośćmi Amira i jego rodziny - kolegi Maćka, którego poznał podczas poprzedniej wyprawy do Iranu. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się ze wszystkimi domownikami i już od pierwszych chwil spędzonych wspólnie doskonale się dogadywaliśmy.
Spędziliśmy u nich parę dobrych dni zwiedzając miasto i okoliczne zabytki, grając popołudniami w gry karciane oraz zajadając przepyszne dania przygotowane przez mamę Amira.
Amir skończył kurs na przewodnika, dzięki czemu mogliśmy dowiedzieć się bardzo dużo o zabytkach w Qazvin, a także o najważniejszych atrakcjach Iranu, a on sam bardzo chętnie pokazywał nam kolejne miejsca i zasypywał historycznymi ciekawostkami oraz zabierał na długie wycieczki do atrakcyjnych zabytków w pobliżu Qazvin.
Zaprowadził nas również do sklepu z perskimi dywanami, w którym pracuje. Był to luksusowy, dwupiętrowy butik z 12-sto metrowymi dziełami sztuki. Aby robić jeszcze większe wrażenie, zostały powieszone pionowo, dzięki czemu można było dokładniej przyjrzeć się detalom. Te które nam najbardziej się podobały tworzone były metodą maszynową z akrylu, co odbiegało od tradycyjnych tkanych ręcznie z wełny lub jedwabiu.
Dżungla w pustynnym kraju
W Qazvin poznaliśmy również innego kolegę Maćka - Hamida. Spotkaliśmy się w apartamencie, którego lokatorzy po przywitaniu się z nami wyszli zostawiwszy nam klucze. Okazało się, że pojechali do swojej rodziny zostawiając swoje mieszkanie dla nas. W Iranie bardzo często wizyty rodzinne są razem z noclegiem. Dlatego też każdy dom jest przygotowany na przyjęcie dużej ilości gości i ma zapasowe materace oraz pościele, które rozkłada się na dywanach w salonie. Wyobrażacie sobie niedzielne obiadki z rodziną, przeobrażające się w poniedziałkowe śniadania? Dzięki wielu rodzinnym wizytom zacieśnia się więzy z bliskimi, które są tu są niezwykle ważne. W Polsce życie osobiste skupia się zarówno na przyjaciołach, jak i na rodzinie, podczas gdy w Iranie znaczny nacisk kładzie się na rodzinę.
Po kolacji Hamid namówił nas na wyjazd do irańskiej dżungli, znajdującej się w połowie drogi między Raszt a Qazvin. Dżungla okazała się być bardzo wilgotnym lasem liściastym, z oddali przypominającym nasze lasy. Znajduje się ona pośród stromych gór, na podłożu gliniastym. Wszystko to w połączeniu powodowało, że bardzo łatwo było się poślizgnąć. Co więcej, nie było wyznaczonych szlaków, więc szliśmy na przełaj, pod górę, w dół, przez płot, wzdłuż rzeki. Dodatkową różnicą w stosunku do Polskich lasów jest fauna – widzieliśmy kolce jeżozwierza, a oprócz tego żyją tam pumy – to dlatego nasz kolega nie chciał spać w dżungli pod namiotem.
O życiu w Teheranie
W Teheranie udzieliliśmy wywiadu na temat social mediów |
Teheran był dla nas ciekawym doświadczeniem ze względu na poznanych ludzi i miejscowy folklor oraz każdorazową walkę o przeżycie podczas przechodzenia przez ulicę. Poza tymi aspektami miasto nie zrobiło na nas pozytywnego wrażenia, jednak warto je zobaczyć ze względu na samo doświadczenie tłoku i mocno przeludnionego miasta. Jako atrakcję polecamy spróbować przejść przez ruchliwą ulicę w godzinach szczytu. Niezależnie czy pieszy ma zielone światło, czy też nie, auta jadą z podobną częstotliwości. Ruch w Iranie jest także bardzo chaotyczny, nikt nie trzyma się wyznaczonych linii, auta wpychają się przed siebie, a czerwone światło to tylko sugestia.
W Teheranie przebywaliśmy większość nocy u znajomej znajomych - Banafsheh, gdzie serdecznie ugościła nas cała jej rodzina. Szczególnie głowa domu, ojciec naszej koleżanki, zaaferowany był gośćmi. Co chwilę nas zagadywał, pytając się o różne sprawy i opinie. Poszedł z nami także na zwiedzanie miasta, a Maćka zabrał na swoje cotygodniowe wyjście na basen i saunę. Maciek opowiedział nam później, że było tam zupełnie inaczej niż u nas. Ludzie wchodzili ze sobą w bardzo wiele interakcji - Irańczycy, starzy i młodzi, zagadywali siebie nawzajem, wspólnie debatowali i żartowali. W saunie ktoś zaczął machać ręcznikiem i polewać chętnych wodą, drugi robił współtowarzyszom masaże, ktoś trzeci spontanicznie zaintonował pieśń, do której zaraz dołączyła się reszta klaszcząc i śpiewając.
Udało nam się także spotkać ze znajomym przyjaciółki Oli, Marcinem, który mieszka dość długo na bliskim Wschodzie i opowiedział nam sporo o Iranie i Teheranie. Opowiadał jak Iran jest krajem pełnym sprzeczności. Obowiązuje demokracja (z nie fałszowanymi wyborami), ale najwyższy władca ma ostateczny głos dzięki swojemu i tak prawu weta. Kobiety doświadczają dyskryminacji, ale mają względną swobodę. Za szacha było źle, ale ludzie mieli pracę i popularne jest sentyment do rządów Pahlavich. Marcin zgodził się również z naszą opinią, iż Teheran nie jest miastem do życia, choć w bardziej dosadnych słowach – zażartował, że gdyby znalazł jajo Godzilli, zaniósłby je do centrum miasta, by tam się wykluło. Miasto rośnie za szybko, by władze mogły poradzić sobie z problemami z tym związanymi. Ruch samochodowy jest ogromny, a hałas jeszcze większy. By zapobiec parkowaniu na chodnikach krawężniki mają przynajmniej 30 cm, a do tego odgrodzone są wysokimi gęstymi słupkami, uniemożliwiającymi wjechanie na nie motorem. Z całą pewnością nie jest to miasto przyjazne niepełnosprawnym i rodzicom z dziećmi w wózkach. Ci ostatni radą sobie z tym nosząc swoje dzieci pozawijane w koce na rękach.
Chodniki w Teheranie to prawdziwe wyzwanie |
Marcin opisał nam także aktualną sytuację polityczną w kraju, skomplikowany system władzy i służb mundurowych. Fascynującą instytucją jest bazar. Bazary znajdują się w każdym mieście, zawsze są ogromne, chaotyczne, zatłoczone, o ścieżkach niczym labirynt. Zgodnie z przewodnikiem, przez teherański bazar przechodzi 33% całego Irańskiego handlu detalicznego. Bazar zawsze podzielony jest na sekcje, które mają bardzo wąską specjalizację – sklepy z chustami osobno od sklepów z czadorami, sklepy z samymi klamkami bądź tylko z kurami (bardzo świeżymi, bo zabijanymi na zamówienie). Zaskoczeniem dla nas było także to, że sklepy zlokalizowane są ze względu na asortyment – są więc całe ulice wzdłuż których jedyne sklepy to te z elektroniką bądź kantory, bądź sprzedające złoto inwestycyjne, bądź z armaturą łazienkową, bądź z kurtkami skórzanymi i tak dalej, i tak dalej… System małych rozproszonych sklepików ma swoje konsekwencje społeczno-ekonomiczne. Rozproszenie powoduje bardziej sprawiedliwą dystrybucję dóbr, tworząc dużą klasę średnią. Bazari, czyli kupcy bazarowi w Iranie stanowią bardzo dużą siłę polityczną, którzy byli jedną z głównych podpór rewolucji, która w 1979 obaliła szacha. Ostatnie największe protesty w Iranie, w czerwcu tego roku, także zostały zainicjowane przez Bazari.
Przyprawy na irańskich bazarach to uczta nie tylko dla nosa! |
Sanboarding na pustyni i długa przejażdżka pociągiem
Kashan to najurokliwsze miasto jakie widzieliśmy w północnym Iranie. Posiada ono zwarte centrum z urokliwymi małymi uliczkami. Całe historyczne centrum zbudowane jest w tradycyjny sposób, z cegieł adobe, czyli suszonych na słońcu (mieszaniny ziemi i części organicznych. W Kashan można zwiedzić wiele domów dawnych bogatych handlarzy, do czego serdecznie zachęcamy.
Guest house, w którym się zatrzymaliśmy, zbudowany był w tradycyjnym stylu. Był to najładniejszym pensjonat w jakim do tej pory spaliśmy, a do tego nie był drogi.
Jak tylko wysiedliśmy w Kashan (a właściwie już w taksówce z dworca do centrum) dostaliśmy pierwszą ofertę zorganizowanej wycieczki na pustynie. Tegoż samego dnia dostaliśmy jeszcze 2 inne, o różnych cenach i zakresie atrakcji. Byliście kiedyś na prawdziwej pustyni? My nie mieliśmy nigdy okazji, dlatego postanowiliśmy skorzystać z takiej możliwości i udać do znajdującej się 15 km dalej jednej z największych pustyń w Iranie - Maranjab. A kiedy usłyszeliśmy o możliwości sand boardingu, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać! Wiedzieliśmy, że będzie wielki pośpiech, dlatego wyruszyliśmy godzinę przed sugerowaną godziną startu, jednak to nie uchroniło nas przed koniecznością ominięcia zwiedzania caravan sarai, czyli zabytkowej „gospody” dla karawan podążających jedwabnym szlakiem. Niemniej w ciągu dnia zobaczyliśmy pomniejsze atrakcję, takie jak starożytne podziemne miasto, wielkie miejsce kultu szyickiego i wyschnięte słone jezioro.
Guest house, w którym się zatrzymaliśmy, zbudowany był w tradycyjnym stylu. Był to najładniejszym pensjonat w jakim do tej pory spaliśmy, a do tego nie był drogi.
Jak tylko wysiedliśmy w Kashan (a właściwie już w taksówce z dworca do centrum) dostaliśmy pierwszą ofertę zorganizowanej wycieczki na pustynie. Tegoż samego dnia dostaliśmy jeszcze 2 inne, o różnych cenach i zakresie atrakcji. Byliście kiedyś na prawdziwej pustyni? My nie mieliśmy nigdy okazji, dlatego postanowiliśmy skorzystać z takiej możliwości i udać do znajdującej się 15 km dalej jednej z największych pustyń w Iranie - Maranjab. A kiedy usłyszeliśmy o możliwości sand boardingu, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać! Wiedzieliśmy, że będzie wielki pośpiech, dlatego wyruszyliśmy godzinę przed sugerowaną godziną startu, jednak to nie uchroniło nas przed koniecznością ominięcia zwiedzania caravan sarai, czyli zabytkowej „gospody” dla karawan podążających jedwabnym szlakiem. Niemniej w ciągu dnia zobaczyliśmy pomniejsze atrakcję, takie jak starożytne podziemne miasto, wielkie miejsce kultu szyickiego i wyschnięte słone jezioro.
Następnie postanowiliśmy zmienić klimat, a że w Iranie w dowolnym momencie można dostarczyć każdej z pór roku, było to dość łatwe. Udaliśmy się na zachód by przejechać się pociągiem przez góry. Jednym ze stopów, który nas zabrał do miasta odjazdu pociągu (Dorood), był właściciel kopalni marmuru, którą nam pokazał z oddali. Opowiadał że większość marmuru z Iranu eksportuje się do Włoch, skąd eksportuje się go dalej, nazywając go już jednak włoskim. Kolejnego dnia o 6:00 stawiliśmy się na stacji. Pociąg odjeżdżał tylko dwa razy dziennie i nie mogliśmy się spóźnić. Dystans 100 km pociągiem pokonaliśmy w 8 godzin, jednak nam to nie przeszkadzało. Widoki, które nam to zapewniło, były niesamowite! W trojkę byliśmy przyklejeni do szyby, podczas gdy na lokalnej społeczności pejzaże nie robiły już najmniejszego wrażenia. Bardzo strome góry o różnorodnych kształtach, stada zwierząt biegające wśród wzgórz, wijąca się leniwie rzeka i pociąg zatrzymujący się w każdej wiosce po drodze, nawet takiej, która miała jedynie trzy domy.
Każdy wyjazd z tunelu to nowy pejzaż i kolejny zachwyt Po drodze zatrzymaliśmy się na malutkiej stacji, by rozłożyć piknik pod wodospadami w Bisheh. Mieliśmy dzięki temu czas zrelaksować się i pokontemplować piękne okoliczności przyrody, przy słońcu i szumie wody.
Ośla wyspa
Z Andimeszku, do którego dotarliśmy pociągiem, przejechaliśmy do Pamenar w celu biwakowania nad zalewem rzeki Dez. Miejsce to jest mało znane, w przewodniku nie ma o nim ani słowa. Poleciła nam je Banafsheh z Teheranu, która dużo jeździ stopem.. Myśleliśmy, że dojechanie tam będzie znacznie trudniejsze, jednak już pierwszy stop złapany z większego miasta jechał dokładnie do naszego miejsca docelowego. Pan był bardzo dumny z widoków w swojej okolicy (i słusznie!), dlatego nadłożył drogi, by pójść z nami na pieszą wycieczkę i pokazać piękny widok na całą dolinę.
Gdy dojechaliśmy nad wodę, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie obozowiska. Szybko jednak zostaliśmy zagadani przez irańskich autostopowiczów, którzy zaproponowali nam, byśmy przepłynęli się z nimi na bezludną wyspę, tam wspólnie rozbili namioty, rozpalili ognisko i zostali na noc. Mieliśmy odmówić? Oczywiście, że się zgodziliśmy i popłynęliśmy łódką na wyspę, na której jedynymi mieszkańcami jest… 7 osłów!
Podróżnicy ci byli dla nas wielce inspirujący, jednak największe wrażenie zrobił na nas sposób ich gotowania. Wszystko robili na ognisku, które było zorganizowane w inny sposób, niż nam znany. Na początku ustawili dwa równoległe do siebie rzędy średniej wielkości kamieni. Między nimi rozpalili ognisko; wrzucali do niego głownie małe patyczki, by w szybki sposób zrobić dużo żaru. Następnie podzielili je na dwie sekcje – żar przesypali na jedną część, druga zaś była częścią „ognia”, gdzie był on podtrzymywany dużymi kawałkami drewna. Potrawy smażyli w typowym dla kuchni irańskiej stylu, czyli mięso bądź warzywa nabite na metalowy pręt, zwany sih i grillowane nad żarem. Końcówki prętów położyli na kamieniach po dwóch stronach żaru, dzięki czemu jedzenie powoli się przysmażało. Potrawy też były zupełnie inne – my przygotowaliśmy dla siebie ziemniaki, cebulę i chleb, podczas gdy oni mieli żeberka z kozy (na dwa sposoby – grillowane i gotowane), pieczarki oraz dużo ryżu.
Jeden z podróżników opowiedział nam o czterech najważniejszych fundamentach w jego życiu. Były to: natura, poezja, kawa i papierosy. Wydało nam się to ciekawą koncepcją i zaczęliśmy sami określać jakie są nasze korzenie. Dla Oli są to: rodzina, przyjaciele, zwierzęta oraz małe życiowe przyjemnostki; dla Krzysia: Rodzina, przyjaźnie, sprawy społeczne i rozwój; dla Maćka zaś: przyjaciele, rześkość, refleksja i ruch.
Wspomnienie starożytności
Po wspaniałej nocy na łonie natury, obudzeniu przez ryki osłów i krótkiej sesji zdjęciowej, czas był ruszać w drogę. Mieliśmy ogromne szczęście – na stopa złapaliśmy parę turystów jadących odwiedzić te same atrakcje co my. Kolejnym przystankiem był Chogha Zanbil – ruiny 3250 letniej świątyni imponujących rozmiarów (105 m szerokości i 60 m wysokości). Niestety ostały się głównie gruzy, jednak wrażenie robi sama świadomość jak dawno powstała tak ogromna budowa. Jaki ogrom pracy wykonało państwo, w czasach epoki brązu, bez podstawowych narzędzi? Zaczęliśmy się w ramach intelektualnej zabawy zastanawiać, czy gdyby zebrać wszystkich triatlonistów z Polski i wspólnie zamiast swoich 12 treningów tygodniowo budował świątynie, to czy byłaby wyższa od Chogha Zanbil?
Następnie przejechaliśmy do Shushtar, które słynie z kompleksu młynów wodnych stworzonych przez rzymskich inżynierów porwanych przez Shapura I w III wieku. Gdy dojechaliśmy do miasta, spytano nas gdzie chcemy, by nas wysadzono. Jako że chcieliśmy zwiedzić jeszcze młyny wodne, powiedzieliśmy „mills”. Pani przyjęła to do wiadomości, po czym spytała czy chcemy zjeść kebaba, na co uprzejmie odmówiliśmy. Zauważyliśmy jednak na GPSie, że jedziemy w złym kierunku, jednak zdaliśmy się na ich wiedzę. Dopiero po chwili okazało się, że zawieźli nas do restauracji, gdzie wspólnie zjedliśmy tradycyjny obiad i przeczekaliśmy największą burze jaką widzieliśmy w życiu. Zaobserwowaliśmy również wtedy, że w Iranie nie ma zbyt wielu restauracji z kuchnią nie irańską. W Polsce restauracji z polskimi potrawami jest jak na lekarstwo, tu innych restauracji, niż irańskie, prawie nie ma. Dopiero kiedy zjedliśmy obiad i pani spytała nas o plany na następny dzień i znów powtórzyliśmy kilka razy, że zamierzamy zwiedzić „water mills”, a ona nie rozumiała o co nam chodzi, zorientowaliśmy się, co się stało. „Mills”, czyli młyny oraz „meals”, czyli posiłki brzmią w języku angielskim prawie tak samo i prawdopodobnie ze względu na barierę językową, wprosiliśmy się na obiad.
Dziękujemy. Piękna opowieść.
OdpowiedzUsuń